Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

nie. Stanąłem tu pod wiązem, czekając na ciebie, i Bóg mi świadkiem, myślę po co się dłużej męczyć? na co czekać? Jest drzewo, stryczek ukręcić łatwo z chustki, koszuli, z czego bądź, trzeba raz skończyć i uwolnić ziemię od takiego ciężaru, nie bezcześcić jej dłużej takiem istnieniem. Naraz słyszę, ty idziesz. Boże! przecie na świecie jest człowiek blizki, drogi, którego kocham, którego jedynie kocham. I tak mi byłeś drogi w tej chwili, taki miły, że chciałem ci się rzucić na szyję. Nagle przyszła mi głupia myśl. „Nastraszę go” — i krzyknąłem. Daruj mojej głupocie, to tylko tak z wierzchu, a w duszy mam taki podły niesmak. No, mniejsza z tem, powiedz teraz co mówiła Katarzyna? nie oszczędzaj mnie, proszę, mów wszystko, pogardza mną, oburzona?
— Ach nie to, tam zupełnie co innego zaszło, wystaw sobie, zastałem obie razem.
— Kogo z kim?
— Katarzynę z Gruszą.
Dymitr osłupiał.
— To być nie może, — zawołał. — Bredzisz chyba. Grusza u Katarzyny?
Alosza opowiedział bratu wszystko, co zaszło. Opowiadanie to nie było może płynne i składne, ale dało Dymitrowi zupełnie jasne wyobrażenie o szczegółowem przebiegu zdarzeń. Słuchał on z brwią namarszczoną i wzrokiem upornie w jeden punkt wlepionym, a twarz jego w miarę następujących po sobie wrażeń, stawała się z posępnej mroczna i prawie groźna; tembardziej też niespodzianką było, gdy w usposobieniu jego