Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

nastąpił dziwny przeskok, zacięte usta rozwarły się, twarz rozjaśniła i wybuchł nagle serdecznym, niepohamowanym śmiechem, który przez dłuższą chwilę nie pozwolił mu słowa przemówić.
— Więc nie pocałowała jej w rękę i uciekła do domu, — wykrzykiwał z jakimś niezdrowym zachwytem, któryby można było nazwać nieszlachetnym, gdyby nie to, że nie było w nim nic sztucznego. — A tamta przezwała ją żmiją! smagaćby ją chciała publicznie. Na to zgoda, sam jestem tegoż mniemania o niej. To królowa bezczelności, najpiekielniejsza z piekielnic, całą ją masz w tym postępku z Katarzyną, w swoim rodzaju geniusz. Więc powiadasz, że pobiegła do domu. Alosza drogi, pójdę i ja do niej. Zgadzam się najzupełniej, że taką wartoby zgładzić, ale pójdę.
— A Katarzyna Iwanówna? — pytał smutnie Alosza.
— I tę widzę tu jak na dłoni, ten jej pomysł, taki cud czterech, czy tam pięciu części świata. Na taki krok się ważyć mogła tylko ona jedna, ta sama Katiezika, co jako pensyonarka jeszcze, nie zawahała się biedz do mieszkania brutalnego, nieokrzesanego oficera, dla wzniosłej idei uratowania ojca. Co za duma! Co za żądza niebezpieczeństw, jaka chęć mierzenia się z losem. Ciotka ją, mówisz, wstrzymała. Ta ciotka to wielka dama, rodzona siostra owej jenerałowej moskiewskiej. Tylko, że mężulek coś tam przeszkadzał w kasie skarbowej i pozbawił ją przez to mienia i stanowiska.