Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

czór, zdając sprawę z całodziennych postępków i przyjmując rady jego i błogosławieństwo.
— Osłabł bardzo, — objaśniał Aloszę półgłosem ojciec Paisy — trudno go rozbudzić, a zresztą i nie trzeba. Przed chwilą otworzył oczy i prosił, aby zanieść błogosławieństwo jego braciom, prosząc wzamian o modlitwy. Jutro ma się raz jeszcze spowiadać. Pytał o ciebie. Powiedzieliśmy mu, żeś poszedł do miasta. — „Na tom ja go i posłał — rzekł. — Jego miejsce, do czasu, w świecie”.
Widocznie przeczuwa coś o twoim losie. Z miłością o tobie wspominał i bardzo się o ciebie troszczył — to wielki zaszczyt dla ciebie. Tylko, jeżeli przeznacza ci miejsce w świecie do czasu tylko, to znaczy, że wrócisz do świata, jak by na próbę tylko i przez posłuszeństwo świętemu starcowi, nie zaś na ziemskie uciechy.
Ojciec Paisy wyszedł. Alosza nie miał już żadnych wątpliwości, że starzec jest blizki zgonu, choć mógł jeszcze pożyć jaki dzień lub dwa. Postanowił też sobie, w duchu, że jutro ani na chwilę nie wydali się z klasztoru i zostanie przy swoim starcu aż do ostatniego momentu. Serce jego zapłonęło znów synowską miłością i gorzko sobie wyrzucał, że tam, w mieście, zapomnieć mógł choćby na chwilę o tym, którego zostawia w klasztorze na progu śmierci, że mógł choć na jedno mgnienie oderwać myśl od tego, którego czcił i kochał nad wszystko w świecie. Wszedł do sypialni chorego i ukląkł przy jego łóżku i oddał mu pokłon aż do ziemi. Starzec spał, oddech miał równy, miarowy, a twarz zupełnie spokojną.