Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

a mimo, że się czuł bardzy osłabiony, wyraził chęć przejścia z łóżka na fotel. Był zupełnie przytomny. Twarz jego, mimo wycieńczenia, miała wyraz pogodny, prawie radosny, wzrok jaśniał blaskiem wewnętrznej błogości. — „Nie przeżyję już pewnie nadchodzącego dnia” — rzekł do Aloszy, poczem zażądał spowiedzi i komunii. Spowiednikiem jego, był, jak zazwyczaj, ojciec Paisy. Po przyjęciu przez starca świętych sakramentów, schodzić się zaczęli do jego celi ojcowie i braciszkowie zakonni, a za nimi i reszta klasztornej społeczności. Starzec żegnał się ze wszystkimi i wszystkich całował. Z powodu natłoku, odwiedzający zmieniali się kolejno. Alosza stał obok siedzącego w fotelu starca, który wciąż mówił i nauczał.
— Tyle lat mówiłem, nauczając was, — rzekł z uśmiechem, — że już dziś mówienie i nauczanie stało mi się nałogiem, od którego powstrzymać się nie mogę, tak, że obecnie mimo cierpienia mego trudniejby mi było milczeć, niż przemawiać. — Alosza słuchał z natężeniem, starając się wszystko zapamiętać. Starzec mówił dość jeszcze mocnym głosem i nie starał się bynajmniej o zwięzłość, owszem, mówił dużo i obszerniej o wielu, wielu rzeczach, jakgdyby chciał wypowiedzieć raz jeszcze na łożu śmierci wszysko, o czem nauczał przez całe życie, prócz tego chciał jakby podzielić się z obecnymi wewnętrzną radością i uniesieniem, wypełniającem jego serce. — Kochajcie się wzajemnie, mówił, — i kochajcie lud Boży. — Nie sądźcie że jesteśmy lepsi od ludzi świeckich, dlatego