Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

a dusza trzepotała się w nim, jak ptak strwożony. Chciało mu się łkać na głos.
— Co tobie? Wstrzymaj się jeszcze z opłakiwaniem mnie — uśmiechnął się starzec, kładąc rękę na głowie Aloszy. — Ot, widzisz, siedzę jeszcze i rozmawiam. Kto wie, pożyję może jeszcze długo, jak mi tego wczoraj życzyła ta dobra, wesoła pątniczka z Wyszhory, z małą córeczką na ręku, Elżbietka jej na imię. Zmiłuj się, Boże, nad nią i nad jej córeczką, Elżbietą — mówiąc to, przeżegnał się. — Ojcze Porfiry — dodał, zwracając się do jednego z obecnych zakonników, — czy zanieśliście jej dar podług mego polecenia?
Ojciec Porfiry objaśnił, że zaniósł parę szóstaków, ofiarowanych przez poczciwą kobietę, rodzinie pogorzelców, która straciwszy cały dobytek w ogniu, żyła z ludzkiego miłosierdzia.
— Wstań miły! — mówił starzec do Aloszy — niech spojrzę na ciebie. Byłeś że u swoich? widziałeś brata?
Aloszy wydało się to dziwne, że starzec pyta tak stanowczo o jednego tylko brata. Którego jednak miał na myśli?
— Widziałem jednego z braci — odpowiedział.
— Pytam o starszego, tego, któremu onegdaj oddałem pokłon do ziemi.
— Tego nie widziałem. Nie mogłem go w żaden sposób znaleźć — rzekł Alosza.
— Znajdźże go koniecznie i to śpiesznie, idź zaraz jutro i szukaj go, a może uda ci się