Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

dał doktór. — „Po co lata? po co miesiące? — mówił brat mój, — dzień jeden wystarczy, aby przekonać się, jak dalece życie jest piękne. Byle nie swarzyć cię z sobą, nie przechwalać byle czem. Pójść gwarnie w ogród kwiecisty i wziąwszy się za ręce, cieszyć się, kochać nawzajem i błogosławić życie”. „Nie z tego już świata wasz syn, mówił doktór do matki, gdy odprowadzała go do sieni, z choroby wpada w takę egzaltacyę”. Okna jego pokoju wychodziły na ogród nasz, duży, cienisty, zarosły staremi drzewami. Z wiosną pączki ukazały się na drzewach i ptaszki wiosenne zleciały się gromadne, świergocąc mu pod oknem. On wtedy i ptaszków skrzydlatych o przebaczenie prosił. „Darujcie, mi ptaszkowie Boży — mówił, składając ręce, — bo i przed wami winien jestem”. Takiej mowy już nikt z nas zrozumieć nie mógł. „Dokoła mnie — mówił — wszystko żyło w chwale Bożej, ptaszki, drzewa, łąki zielone, modre niebiosa, ja jeden nurzałem się w poniżeniu, i nie przyczyniłem niczemu chwały, ani krasy”. „Zanadto już siebie obwiniasz — mówiła płacząc matka”. „To z radości tak, matko, nie z żalu, choćbym i nie był winien, chciałbym zawinić, aby mi wszyscy przebaczyć mogli, w tem raj — czyż nie tak, matko?” Raz, pamiętam, wbiegłem do jego pokoju w godzinie wieczornej, gdy słońce już zachodziło, oświecając ukośnemi promieniami wszystko dokoła. Zawołał mnie do siebie, a ująwszy za ramiona, wpatrywał się we mnie długi czas z miłością, trwało to dobrą minutę. Wreszcie rzekł: „Idź, dziecko, baw się, wesel, trzeba, żebyś