Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

nego, szlachetnego, który mi właściwie nic nie zawinił, a mordując jego, unieszczęśliwiam kobietę, którą kochałem — jaki w tem wszystkiem sens? Przemyślałem tak długi czas z twarzą ukrytą w poduszkach, aż wszedł kolega mój, oficer, który miał być sekundantem. Zerwałem się prawie nieprzytomny, nie wiedząc, o co chodzi, a kolega mój zabrał mnie z sobą i siedliśmy w dorożkę. „Poczekaj chwilę, — mówię do kolegi, — wpaść muszę jeszcze do domu, bo zapomniałem sakiewki.” Powróciłem szybko do mieszkania i pobiegłem do izdebki mego żołnierza, Afanasia. „Bracie! — mówię — wczoraj uderzyłem cię tak mocno, daruj mi.” On wzdrygnął się i spojrzał na mnie, jak wystraszony, nic nie rozumiejąc. Widzę, że to mało, mało, nie wystarcza, więc jak byłem w epoletach i pełnym mundurze oficerskim, upadam mu do nóg, uderzając czołem o ziemię. — „Przebacz! bracie, przebacz.” Wtedy i on zupełnie już rozrzewnił się. — „Wasza wysokość! Panie, ojcze, jakże tak można, czyżem ja godzien?” — i jak ja wczoraj, zakrywszy dłońmi oczy, odwrócił się do okna i płakać zaczął. Wybiegłem i skoczyłem szybko w dorożkę. — „Wieź! bracie — wołam. — Pogromiciela wieziesz” — i wpadłszy w nadzwyczajny humor, śmiałem się, żartowałem, stałem się dziwnie rozmowny. — „Brawo! — mówi kolega — chwat z ciebie, umiesz nosić mundur.” Przyjechaliśmy na miejsce spotkania, gdzie oczekiwano już na nas. Ustawiono nas w odległości dwunastu kroków od siebie. Mój przeciwnik miał pierwszy strzał. Sta-