Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

łem, patrząc mu śmiało w oczy, strzał chybił, kula drasnęła mi tylko lekko ucho. Gdy przyszła na mnie kolej, zwróciłem lufę pistoletu w przeciwną stronę i strzeliłem w las. — „Tamtędy twoja droga” — wołam.
Zwróciłem się następnie do mego przeciwnika z prośbą o przebaczenie. „Daruj mi pan, postąpiłem jak głupiec, obrażając pana, a następnie zmuszając do tej strzelaniny. Stoisz pan tysiąc razy wyżej odemnie, co zechciej powtórzyć osobie, którą obaj czcimy nad wszystko na świeci”. On się prawie rozgniewał. „Pocóżeś pan zaczynał, skoro nie miałeś zamiaru skończyć?” „Wczoraj byłem głupi — odparłem wesoło, — dziś zrozumiałem”. „Wierzę we wczorajsze, — odpowiedział tamten, — ale wątpię, czy dziś przyniosło jakąś zmianę”. — „I na to zgoda — wołam — zasłużyłem w pełni na tę nauczkę”. — „Dość tego! będziesz pan strzelał, czy nie”. — „Nie będę — odpowiadam, — a pan strzelaj jeszcze raz, jeśli masz ochotę, chociaż lepiej byłoby nie strzelać”. — Wtedy i sekundant obruszył się na mnie.
„Cóż to za postępowanie! hańbisz pułk. Stojąc na mecie, nie wolno wdawać się w przeproszenia, gdybym wiedział, nigdybym się w to nie wdał”. Ja się tylko śmieję. „Panowie — mówię, — czy taka osobliwość spotkać człowieka, który uznawszy własną niedorzeczność, usprawiedliwia się przed tym, którego obraził?”
„Tak, ale nie na stanowisku i to w czasie pojedynku” — dodaje znów mój sekundant. — „Zapewne, że tak, bo należało mi to zrobić wprzódy, —