Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

już zresztą i tak popularność moja zaczynała się zmniejszać, zaczynałem już wychodzić z mody. Nowy mój towarzysz zaciekawiał mnie coraz bardziej, bo, prócz uroku jego towarzystwa, zaczynałem domyślać się w nim jakiejś tajemnicy, a i on sam dawał mi niekiedy do poznania, że tajemnica taka istnieje, i że mi ją sam kiedyś odkryję. „Czy wie pan? — mówił mi raz, — że zajmują się już w mieście naszą przyjaźnią, i dziwią się bardzo, że odwiedzam pana tak często. Mniejsza o to zresztą, i tak wkrótce wszystko się wyjaśni”. Czasem gość mój ulegał dziwnemu podnieceniu, wtedy zwykle zrywał się nagle i wychodził. Czasem znowu zdawało się, że już tuż, tuż, za chwilę, powie to coś, co mu na sercu leży, a on zmieniał nagle przedmiot rozmowy i zagadywał o czembądź innem. Żalił się też coraz częściej na ból głowy. Aż raz, całkiem niespodzianie, wśród płomiennej rozmowy o ogólnych zagadnieniach, pobladł nagle i z dziwnie zmienioną twarzą, wpatrywał się we mnie uporczywie.
— Co panu jest? — zawołałem. — Czy pan nie chory?
— Ja... wie pan co? ja zabiłem człowieka.
Rzekłszy to, uśmiechać się zaczął, a blady był przytem, jak ściana. Czego się on uśmiecha? pomyślałem, a myśl ta pochłonęła moją uwagę więcej jeszcze, niż to jego wyznanie.
— Co pan?... Co pan to...! — krzyknąłem. A on mi na to, zawsze z bladym uśmiechem:
— Widzi pan, tak mi trudno było powiedzieć