Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

Mówiąc to, zeszedł szybko ze schodów, a na jego widok tłum, stojący w dole, zakołysał się niepewny.
Ojciec Paisy wyszedł za odchodzącym i zatrzymał się na ganku, uważając, co się stanie, ale zaciekły Ferapont nie skończył jeszcze. Oddaliwszy się na jakie 20 kroków od ganku, odwrócił się w stronę zachodzącego słońca, a rozpostarłszy szeroko ręce, runął, jak podcięty, na ziemię, wydając przeogromny krzyk.
— Zwyciężył Bóg mój! Chrystus zwyciężył, zachodzącemu słońcu zwycięztwo dał! — zawołał, poczem łkać zaczął, jak dziecko, a konwulsyjne drgania wstrząsały jego ciałem.
Na ten widok tłum rzucił się ku niemu, rozległy się krzyki i wołania, wielu ryknęło płaczem, jakiś obłęd ogarnął wszystkich.
— Ot kto święty! ot kto sprawiedliwy! — wołano zewsząd. — Takiemu starcem być — odezwało się kilka głosów, ale inni zaraz zaprzeczyli.
— Nie starcem jemu być, on i bez tego święty, nieczyste siły pokonał. Nowomodnych wymysłów naśladować nie będzie.
I niewiadomo, na czemby się to skończyło, gdyby nie rozległ się głos dzwonu, wzywającego na nabożeństwo. Wszyscy zaczęli się żegnać i znaczna część obecnych pośpieszyła w stronę cerkwi. Podniósł się też i ojciec Ferapont i posunął do swojej celi, mówiąc wciąż do siebie, ale już zupełnie bez związku. Towarzyszyło mu jeszcze trochę ludzi, ale już w znacznie mniejszej liczbie, a ci rozeszli się w końcu, zostawia-