poprawił Śniegirow. — My prości ludzie — dodał szeptem, w charakterze objaśnienia.
— No! Karamazow, czy jak tam, a dla mnie Czarnomazow, niech siada. A powiedz, panie, dlaczego on pana z krzesła podniósł. Dama, powiada, bez nóg, to nieprawda, mam nogi, tylko spuchnięte, jak wiadra, a sama wyschłam, jak tyczka, kiedyś to ja byłam tłusta, a teraz ot sucha jestem, jakbym igłę połknęła.
— My prości, prości ludzie — dodał znów Śniegirow.
— Ach, ojcze! przestań — przemówiła, milcząca dotąd, garbata dziewczyna.
— Pajac! — burknęła niecierpliwie ruda.
Obłąkana bredzić coś zaczęła długo i bez związku, przypominając widocznie czasy, gdy mąż jej był jeszcze członkiem armii, a w domu ich goszczono wojskowych dygnitarzy; w końcu utrzymywać zaczęła, że nikt jej obecnie nie kocha, prócz małego Iljuszki, i rozełkała się na dobre.
— Cicho, mateczko! cicho, gołąbku! — uspokajać ją zaczął Śniegirow, gładząc ją po twarzy i ocierając jej łzy serwetą.
Aloszy zdało się, że i sam ma łzy w oczach.
— Cóż, widziałeś pan? słyszałeś? — rzekł opryskliwie, zwracając się do Aloszy.
— Widziałem i słyszałem — szepnął ten.
— Papo! papo! cóż się z nim zadajesz, porzuć go, papo! — zawołał nagle malec, podnosząc się z pościeli i wpatrując w ojca gorączkowo błyszczącemi oczami.
— Niechże ojciec raz przestanie wyprawiać
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.