Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! Z pocałunkami poczekajmy jeszcze, bo oboje tego jeszcze nie umiemy. Powiedz mi pan lepiej, dlaczego mnie pan bierze, taką chorą, głupią dziewczynę, pan taki rozumny, myślący, taki niepospolity. Ach! Alosza drogi, jak ja się czuję szczęśliwa, choć zupełnie nie warta jestem ciebie.
— O nie mów tego, Lizo. Więc to już postanowione; w najkrótszym czasie wystąpię z klasztoru, a jeśli mam się ożenić, jak mi starzec rozkazał, to gdzież znajdę lepszą żonę, jak ty. Ja to już wszystko obmyśliłem; przedewszystkiem znamy się od dzieciństwa, następnie, ty masz mnóstwo zalet, jakich mi brakuje. Masz weselszą duszę, niewinna jesteś, podczas kiedy ja wiele, wiele już rzeczy zblizka poznałem. Nie próżno jestem Karamazow. Że śmiejesz się i żartujesz często ze mnie, to nic, bo robisz to tak miło, jak dziecko, a przytem umiesz myśleć, jak święta męczennica.
— Jakto, jak święta?
— A tak, Lizo. Ta uwaga twoja, czy nie jest to pogardą z naszej strony dla tego biedaka, że pozwalamy sobie analizować jego duszę. Takie spostrzeżenie może zrobić tylko ktoś, co już cierpiał i cierpieć potrafi. Musiałaś ty już wiele przemyśleć, siedząc w swoim krześle.
— Daj mi rękę, Alosza, czemu mi ją usuwasz? — mówiła Liza głosem cichym, osłabionym ze wzruszenia i radości. — Powiedz, powiedz mi, proszę, jakie sprawisz sobie ubranie, gdy się pozbędziesz klasztornego habitu?