— Pleciesz od rzeczy i trudno zrozumieć, o co ci chodzi. Ale czy nie zamierzasz ty jutro udawać poprostu choroby? — pytał Iwan głosem przyciszonym i jakby groźnym.
Smerdiakow patrzał w ziemię i przestępował z nogi na nogę, bawiąc się końcem buta. Po chwili podniósł głowę i spojrzał z uśmiechem na Iwana.
— A gdybym nawet rzeczywiście udał chorobę, a taką sztukę łatwo można urządzić, mając doświadczenie. To i cóż, miałby przecie prawo ratować się w ten sposób. Bo gdyby Agrafia Aleksandrówna przyszła rzeczywiście do pańskiego ojca, to pan Dymitr nie mógłby się mnie czepić, wiedząc, że leżę chory, a inaczej gotów mnie zabić.
— Cóż u dyabła! — zawołał gniewnie Iwan, krzywiąc się z niesmakiem. — Cóż się tak trzęsiesz nad tem swojem życiem, na które nikt nie godzi. Chociażby Dymitr groził ci kiedy, to tylko słowa bez znaczenia, wiesz dobrze, że ci nic nie zrobi, zabije, być może, ale nie ciebie.
— Zabije on i mnie i to jak muchę — upierał się Smerdiakow. — A powtóre boję się, żeby mnie nie posądzano o konszachty z nim, gdyby się coś przytrafiło pańskiemu ojcu.
— Dlaczegóżby miano cię posądzać?
— A dlatego, że ja mu wydałem w sekrecie tajemnicę umówionych znaków.
— Jakie znaki? Komuś je wydał? tłómacz się jaśniej, do stu dyabłów.
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.