Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.
MIŁO JEST POMÓWIĆ Z ROZUMNYM CZŁOWIEKIEM.

Wszedłszy do sali jadalnej, Iwan obaczył ojca, siedzącego przy stole. Machnął gniewnie ręką i zawołał: „Idę prosto do siebie, proszę mnie nie zatrzymywać”. I przeszedł mimo, starając się nie patrzyć na Fedora Pawłowicza. Nienawidził w tej chwili starego i nie umiał tego ukryć. To też takie bezceremonialne okazanie niechęci było u niego czemś tak niezwykłem, że Fedor Pawłowicz uczuł się zdziwiony. Czekał on rzeczywiście na syna, chcąc podzielić się z nim jakąś wiadomością, widząc się tak jednak straktowanym, zamilkł i powiódł tylko drwiącym wzrokiem za odchodzącym.
— On co taki? — spytał Smerdiakowa, który w ślad za Iwanem wkroczył do sali.
— A gniewa się, kto go wie, czego — odparł tamten z przekąsem.
— A niech się złości zdrów, a ty podawaj prędko samowar, a sam się wynoś. A co tam, czy nie słychać co nowego?
I rozpoczęły się pytania, na które przed chwilą właśnie żalił się Smerdiakow Iwanowi.
W pół godziny potem w domu było ciemno, drzwi zaryglowano i tylko zwaryowany starzec chodził niecierpliwie po sali, oczekując umówionych znaków, t. j. stuknięcia w okiennice, i zaglądał wciąż w ciemne okna, za któremi panowały pustka i noc.