Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

zmieszczą. I tak będzie po wieki wieków, aż znów do was zstąpię”. Takie im słowo powiedział.
— Podanie ludowe, wspaniała legenda, a ściągnij-no lewą.
— Tedy widzi pan, jak już komu piekło sądzone, to się tam dostanie — mówił dalej Andrzej, — ściągając lewą. — Ale my tu wszyscy, Dymitrze Fedorowiczu, znamy was, jak niby małe dziecko. Choć się czasem i zgniewacie, ale Pan Bóg wam pewnie odpuści, bo serce macie, jak mała dziecina.
— A ty Andrzeju odpuścisz mi?
— Cóżbym wam miał odpuszczać, niceście mi złego nie zrobili.
— Ale za innych, za wszystkich. Ty jeden za wszystkich. Ot tu, zaraz na, gościńcu, odpuścisz? mów, duszo prosta.
— Och, panie wielmożny, straszno doprawdy słuchać, taka dziwna mowa wasza. — Ale Mitia słów tych nie słyszał i dziko, nieprzytomnie modlić się zaczął półszeptem:
— Panie, Boże mój! przyjmij mnie do siebie, mimo bezprawia moje i nie sądź mnie, o Panie! nie sądź, bom już sam siebie osądził. Nie sądź, bo kocham cię, Panie, i kochać będę choćby z głębi piekieł i tak po wieki wieków. Tylko pozwól mi jeszcze kochać tu na ziemi godzin parę, tylko do świtu. Bo widzisz sam, że kochać ją muszę i nie mogę jej nie kochać. Powiem jej tylko: „Miałaś prawo mnie odtrącić i nie troszcz się o tego, który był twoją ofiarą i nic sobie nie wyrzucaj.”