go powodu takich gości, jak Dymitr, którego jedna wizyta przynosiła mu odrazu parę setek rubli. Wybiegł więc na jego spotkanie i wprowadzał go na ganek z wielkimi honorami.
— Ojcze! Dymitrze Fedorowiczu! Raczyliście więc znowu do nas zawitać!
— Poczekaj, Tryfonie Borysiczu — zaczął Mitia. — Przedewszystkiem mów mi zaraz, gdzie ona?
— Niby Agrafia Aleksandrówna! — podchwycił natychmiast usłużny gospodarz. — A jest, jest tutaj.
— Z kim? z kim?
— A są tu z nią jacyś przejezdni. Jeden urzędnik jakiś, zdaje się z Sybiru. On to posyłał po nią. A drugi towarzysz jego, ubrany po miejsku. Trudno poznać, co za jeden.
— Cóż, bogaci? hulają?
— Jakie tam hulanie, niebardzo tam widać u nich bogato.
— Nie bardzo, mówisz. A któż jest więcej.
— Dwóch panów z miasta. Jechali z Czarnej i zatrzymali się tu przejazdem.
— Jeden taki młody, student zdaje się, pana Mjusowa siostrzeniec, nie pamiętam, jak się nazywa, a drugi obywatel Maksymow, na odpuście był w klasztorze waszym, a teraz jedzie gdzieś razem z tamtym młodym.
— Więcej już nikogo niema?
— Nikogo.
— Czekajno jeszcze! Tryfon Borysicz. Mówno teraz jeszcze jedno! najważniejsze. Cóż ona? jak?
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.