Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

Dymitr spojrzał uważnie na tego, którego uważał za swego rywala. Był to sobie gruby człowieczek, o szerokiej twarzy, widocznie niewielki wzrostem, palił fajkę i wydawał się czegoś zagniewany. Towarzysz jego zato cienki był, jak tyczka i nadzwyczajnie wysoki. — Dłużej nie chciał patrzeć i czuł w sercu chłód i oddech miał zaparty, postanowił wejść tam do nich, co też natychmiast uskutecznił.
— Ach Boże! — krzyknęła na jego widok Grusza, która go pierwsza zobaczyła.
Mitia szybko i wielkimi krokami zbliżył się do stołu.
— Panowie! — zaczął tak głośno, że prawie krzycząc, ale jąkając się przytem za każdem słowem — ja, ja nic. — Niech się pani nie boi! — zawołał nagle do Gruszy, która cofnęła się gwałtownie w tył z krzesłem i uczepiła się konwulsyjnie obu rękami ramienia Kałganowa. Ja... nie jadę także, wolno chyba podróżnemu zabawić tu z wami do rana, tylko do rana. — Z ostatniemi słowami zwrócił się do otyłego człowieczka, siedzącego na kanapie, z fajką w zębach, jakgdyby prosząc o pozwolenie.
— Pan daruje, — odparł tamten z godnością, ale my tu jesteśmy prywatnie, są przecież inne pokoje.
— Ach, to wy, Dymitrze Karamazow! — zawołał wtedy Kałganow. — O co pytacie? siadajcie tu z nami i koniec.
— Jak się macie, Kałganow, zawsze mówiłem, że z ciebie złoty, nieoszacowany człowiek, — odrzekł Dymitr, ściskając jego rękę.