Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co tam królowa! jaka królowa, dajcie już raz z tem pokój, — przerwała niecierpliwie Grusza. — Śmiesznie mi patrzeć na was i słuchać tego gadania. Siadaj, Mitia, tylko proszę cię, nie przestraszaj mnie niczem. Coś ty tam widział. Nie będziesz tak? co nie będziesz? jeżeli tak, to rada ci jestem.
— Ja, ja! Mnie się lękać? — zawołał nagle Mitia, wyciągając ku niej ręce. — O! możesz pani przejść, przejść mimo, nie stanę na zawadzie. — I potem ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, a nawet własnemu, zalał się nagle łzami, a opadłszy na krzesło, chwycił za poręcz, jakby się go chciał trzymać.
— Ot, jaki ty jesteś! ot jaki! — zawołała zmieszana Grusza. — On i dawniej tak. Przyjdzie czasami do mnie, nagada coś, czego zrozumieć nie można, a raz tak samo płakał, jak teraz, nie wstyd że to?... Gdyby choć było czego płakać — dodała z naciskiem.
— Ja... ja nie płaczę, — zwrócił się nagle Mitia i po chwili wybuchnął nerwowym, donośnym, wstrząsającym śmiechem.
— A teraz znowu to! No! Mitia, uspokój się — upominała go Grusza. — Bardzo jestem kontenta, żeś przyjechał, słyszysz, bardzo. Ja chcę, żeby on tu siedział z nami, — zawołała rozkazująco, jakby do całego towarzystwa, ale było widocznem, że słowa te odnosiły się wyłącznie do jegomościa z fajką. Chcę tego, chcę. A jeżeli on odjedzie, to i ja pojadę — dodała z błyszczącemi oczami.
— Wola mojej królowej jest dla mnie roz-