kazem, — odparł z galanteryą obcy pan, całując Gruszę w rękę. Proszę pana do naszej kompanii — rzekł uprzejmie do Miti. Ten chciał wystąpić znów z jakąś przemową, ale zamiast tego, wyrwało mu się całkiem co innego.
— Wypijemy panie! co — zawołał niespodzianie.
Wszyscy się roześmieli.
— Chwała Bogu! — zawołała Grusza. — A ja już lękałam się, że on znów z jakąś mówką wyskoczy. Siadaj Mitia i nie waż mi się występować z żadnemi oracyami. A jeżeli przywiozłeś ze sobą szampana, to doskonale. Nie znoszę tych nalewek. Najbardziej cieszy mnie, żeś sam przyjechał. A zkąd wziąłeś te pieniądze? Schowaj że je.
Mitia, który wciąż jeszcze trzymał w ręku swoje banknoty, zmieszał się uwagą Gruszy i schował je szybko do kieszeni, czerwieniąc się przytem mocno. W tejże chwili wszedł gospodarz, niosąc na tacy parę odkorkowanych butelek i kieliszki. Mitia wziął jedną z butelek, ale tak był roztargniony, że nie wiedział, zda się, co ma z nią począć, wyręczył go więc Kałganow i ponalewał wszystkim pełne kieliszki.
— Przynieśno jeszcze parę butelek! — zawołał na gospodarza Mitia, przyczem pochwycił z tacy jeden kieliszek i wychylił go pierwszy, nie pamiętając, że przed chwilą proponował obcemu panu wspólny toast, na zgodę. Po wypiciu wina nastąpiła w nim nagle zupełna zmiana. Z twarzy jego znikł bez śladu tragiczny i beznadziejny wyraz, z jakim był wszedł do pokoju, a natomiast
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.