Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

— Doskonała myśl — podchwycił Mitia. — Dawajcie karty i zaczynajmy.
— Późno już — zaprotestował pan z fajką.
— O tak, nie czas już zaczynać — potwierdził długonogi jego towarzysz.
— Cóż to znowu? — krzyknęła Grusza, na dobre już rozgniewana — dlaczegóż to dla was późno? Siedzą jak mruki i drugim jeszcze psują zabawę.
— Widzę, że bogini moja nie łaskawa dziś na mnie i to mnie smutkiem napełnia — przemówił sentymentalnie pan z fajką. — A zresztą, gotów jestem w każdej chwili — dodał, zwracając się do Miti.
— Dobrze, dobrze — zawołał Mitia, wydobywając z kieszeni swoje banknoty. — Mam zamiar przegrać do pana dużo, dużo pieniędzy. Bierz więc pan karty i zakładaj bank.
— Najlepiej wziąć karty od gospodarza, innemi grać nie będę — rzekł srogo mały pan.
— Od gospodarza? Bardzo dobrze. Podawać karty — rozkazał Mitia.
Płastunow zjawił się natychmiast, niosąc nierozpieczętowaną talię kart, zawiadomił też jednocześnie Mitię, że chóry ze wsi już nadeszły, a i żydkowie z cymbałami przybędą niebawem. Wtedy Mitia wybiegł do przyległej izby dla wydania rozporządzeń. Widząc to, gruby Maksymow pośpieszył także za nim.
— Pożycz mi pan pięć rubli — szepnął do Miti — chciałbym także postawić coś na kartę.
— Ależ, wybornie — zgodził się Mitia — masz