Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ! Pluń pan i rzuć! Wiem przecie, co mówię — nalegał Kałganow.
Mitia patrzył na niego zdumiony.
— Rzuć kartę Mitia, bo może on ma racyą, a zresztą i tak dosyć przegrałeś — odezwała się Grusza dziwnym jakimś głosem. Obaj obcy panowie powstali z miejsc, mocno obrażeni.
— Żartujesz pan — przemówił pan z fajką, czerwony z gniewu.
— Jak pan śmiesz — zawołał podniesionym głosem wysoki pan.
— Tylko nie krzyczeć i nie skakać sobie do oczu, jak koguty — krzyknęła Grusza.
Mitia spojrzał na nią i dostrzegł w jej twarzy coś, co go zastanowiło. Przyszła mu widocznie jakaś nowa myśl, bo zbliżył się do małego pana z fajką i, klepiąc go po ramieniu, zapronował:
— Panie, dwa słowa, chodźmy do przyległego pokoju.
— Cóż takiego? — pytał ten.
— Zaraz się pan dowiesz, chodź tylko ze mną.
Mały pan zgodził się, pod warunkiem jednak, aby wysoki jego towarzysz był także świadkiem rozmowy.
— Ależ i owszem, bardzo dobrze, jako stróż bezpieczeństwa — szydził Mitia.
— A wy gdzie? — pytała trwożnie Grusza.
— Za minutę wrócimy — zapewniał Mitia. I nagle na twarzy jego ukazała się odważna pewność siebie i wiara w przyszłość. Zupełnie inaczej