Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

szczonych butach, to zastępca prokuratora. „On ma chronometr, — pomyślał Mitia, — wartości czterystu rubli, niedawno mi go pokazywał”.
A ten młody, drobny, w okularach. Mitia nie pamiętał tylko jego nazwiska, ale wiedział doskonale, że to sędzia śledczy, niedawno tu przybyły. A ten oto, to stanowy, Maurycy Markowicz, którego doskonale zna. Dobry znajomy. Dalej jeszcze ci z blachami i jacyś dwaj chłopi. A za nimi wszystkimi w progu Kałganow i Tryfon Borysicz.
— Ponowię! Czego wy, panowie! — Pytał Mitia, jakby nieprzytomny, aż naraz przypomniał sobie coś i krzyknął na cały głos.
— Aa! rozumiem.
Młody człowiek w okularach wystąpił przed innych i stanowczo, chociaż jakby z żalem — przemówił do Miti:
— Myśmy tu przybyli w sprawie... ważnej, bardzo ważnej. Proszę, zechciej pan przystąpić bliżej, tutaj, ot tu.
— To o starca! — krzyknął Mitia do najwyższego stopnia podniecony. — Rozumiem, to o starca i jego krew.
I jak podcięty usiadł, a właściwie opadł na stojące obok krzesło.
— A! rozumiesz! rozumiesz to teraz! ojcobójco ty, potworze. Krew starca woła przeciw tobie! — zawołał stary sprawnik siny z gniewu, i drżąc z oburzenia.
— Ależ panie, tak nie można! — zaprotestował młody sędzia śledczy, hamując oburzenie sprawnika. — Michale Makarowiczu, nie tak trzeba, nie