Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

Rakitka, może na śmierć idę. Uf! czuję się jakby pijana. — Wbiegła szybko do swojej sypialni.
— Teraz już jesteśmy niepotrzebni, zabierajmy się ztąd. Mam już powyżej uszu tych babskich awantur — zauważył Rakitin.
Alosza dał się machinalnie wyprowadzić. Na dziedzińcu stał dopiero co wyprzężony tarantas, biegano tu i tam z latarniami, prowadzono nową trójkę koni. Zaledwie Alosza i Rakitin zeszli ze schodów, Grusza otworzyła okno swojej sypialni i zawołała za nimi:
— Słuchaj, Aloszeńka, powiedz bratu swemu, Miti, żeby mnie źle nie wspominał i żalu do mnie nie miał, a także powiedz mu, że Grusza podłemu się oddaje, a jego, szlachetnego, odrzuciła, a dodaj jeszcze, że go Grusza kochała jednego wieczora przez całą długą godzinę, niech o tem pamięta i niech godzinę tę wspomina przez całe życie, tak mu Gruszeńka rozkazuje.
Ostatnie słowa wymówiła ze łzami w głosie, potem zatrzasnęła okno.
— Hm, hm, — mruknął, śmiejąc się, Rakitin — zarzyna poprostu twego brata, Dymitra, i jeszcze każe mu pamiętać o sobie przez całe życie, ładna historya.
Alosza nic nie odpowiedział, jakby nie słyszał. Szedł obok Rakitina zupełnie machinalnie, jakby w zapomnieniu. Rakitina coś ukłuło, jakby ktoś dotknął palcem świeżej jego rany. Idąc tak obok Aloszy uświadomił sobie, że zetknięcie się jego z Gruszą zakończyło się zupełnie inaczej, niż tego pragnął.