Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

wiał ojciec Zosima. „Bez radości żyć niepodobna, mówił brat Mitia. „Nie przyszła jeszcze godzina moja, odrzekł Jezus Matce.” Musiały to być gody jakichś biednych, bardzo biednych ludzi, widocznie byli biedni, skoro im wina zabrakło. I poznała Boskie serce Matka Jezusa, że Syn Jej zeszedł na ziemię nietylko dla wielkich poświęceń, ale, że dostępne mu będą i proste, ciche, dziecięce radości ludzkie. I stopniowo zapadał Alosza w jakiś stan pół senny, pół świadomy.
Cóż to, zkąd rozjaśniła się tak żałobna cela, zalewają ją promienie światła, czy i tu gody? Widocznie. Oto siedzą biesiadnicy, a wśród nich i on, niema już trumny, on siedzi wraz z innymi, aż oto dostrzegł mnie, wstał i idzie ku mnie. I zbliżył się ku niemu on sam, ojciec Zosima, szczupły, wątły starzec, z twarzą pokrytą drobnymi zmarszczkami, śmiejąc się cicho i radośnie, więc i on na godach, i on wezwany na biesiadę?
— Tak, tak, wezwany i ugoszczony — rozległ się nad nim znany głos, — a gdzieżeś ty się ukrywał, synu miły, że cię dopiero teraz ujrzałem, chodź i ty do nas.
Starzec ujął za rękę Aloszę i ten podniósł się z klęczek.
— Weselimy się — mówił starzec — pijemy wino nowe, wiecznego wesela, patrz ilu tu biesiadników.
I czemuż dziwisz się, widząc mnie tutaj. Nie wiele dobrego zrobiłem na ziemi, co najwyżej podałem cebulę, jak ta baba z bajki, ale i za to dozwolono mi biesiadnikiem być na godach tych. A i ty, mój cichy, słodki chłopcze,