Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/46

Ta strona została uwierzytelniona.

i chłopcem do usług, który przesiadywał stale w przedpokoju. Gdy oznajmiono mu wizytę Dymitra Karamazowa, nie chciał go przyjąć i dopiero na kilkakrotne usilne nalegania, dał mu wstęp do siebie i wyszedł nawet na jego spotkanie do wielkiej sali. Sala ta była urządzona i umeblowana z czysto kupieckim komfortem, ze stropów sufitu zwieszały się trzy wielkie kryształowe świeczniki, na ścianach wisiały duże zwierciadła, pod ścianami zaś stały całe szeregi mahoniowych krzeseł i foteli, obitych jaskrawo.
Mitia zerwał się na widok wchodzącego i poszedł do niego szybko, swoim żołnierskim, miarowym krokiem. Samsonow wskazał z powagą krzesło swojemu gościowi, sam zaś siadł naprzeciw niego na kanapie.
— Czego pan odemnie potrzebuje? — spytał bez wstępu, zwracając się do Dymitra.
Dymitr mówić począł prędko, nerwowo, z żywą gestykulacyą, widać było, że chwyta się tego środka, jak ostatniej deski ratunku, a jeśli się nie uda, to chyba w wodę skoczyć, nic innnego nie pozostanie.
Zrozumiał to odrazu Samsonow, mimo, że nie dał tego wcale poznać po sobie, a twarz jego pozostała spokojna, chłodna i niezmienna.
— Szanowny pan musiał zapewne słyszeć o zatargach moich z ojcem moim, Fedorem Pawłowiczem, który pozbawić mnie chce należnego mi spadku po matce, — mówił Dymitr. — Gotów jestem wszystkie pretensye moje odstąpić za trzy tysiące rubli. Muszę koniecznie ubić dziś jeszcze całą sprawę. Zwróciłem się do pana, jako do