Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

cił się na niego, szarpał, ciągnął, podnosił głowę, to nogi, bił go prawie, ale na nic to się nie zdało. Pijak mamrotał pół sennie jakieś niejasne przekleństwa, ale nie powracał do przytomności. W końcu Dymitr, rad nie rad, zdecydował się spędzić noc w chacie leśnika, usiadł więc na ławie i przy mdławym blasku łojowej świeczki śledził z niecierpliwością stan śpiącego.
Nagle przyszło na myśl Dymitrowi, że tam może Grusza zdecydowała się już na krok stanowczy i kto wie, może w tej chwili właśnie wchodzi do domu jego ojca. Na takie przypuszczenie skoczył na równe nogi, wzburzony do głębi.
— To dopiero byłaby tragedya — mruknął, zgrzytając zębami i podszedł machinalnie do śpiącego na ławie chłopa, patrząc uważnie na jego twarz.
Była to twarz chuda i długa, zakończona rudą bródką i okolona gęsto ryżymi kudłami. Dymitr czuł w tej chwili nienawiść do śpiącego pijaka, wszystko go w nim drażniło, a zwłaszcza darować mu nie mógł tych ryżych kudłów. Począł go znowu budzić równie bezskutecznie, jak pierwej, aż wreszcie uczuł sam silny ból głowy i zmęczony usiadł na ławce.
— Boże, jak to wszystko głupio wypadło — zawołał z rozpaczą, — dać chyba pokój wszystkiemu i wracać do domu. Chociaż nie! Po to przecie przyjechałem, żeby się z nim rozmówić, poczekam więc do rana.
Usiadł znów na ławce i usnął sam, nie wiedząc kiedy, po upływie jednak dwóch godzin zbu-