Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

dził go nieznośny już zupełnie ból głowy. Domyślił się wtedy, że w izbie, opalanej drzewem panuje silny czad i że on sam o mały włos na śmierć nie zaczadział. Pijany zaś chłop leżał spokojnie i chrapał na całą izbę. Dymitr pobiegł szybko na drugą stronę, gdzie spał stróż leśny, rozbudził go i zawiadomił o tem, że w izbie panuje czad, co tenże przyjął z najzupełniejszym spokojem.
— Ależ ten kupiec umrze, może już umarł, — wołał przerażony Mitia.
Stróż zupełnie się tem nie wzruszył, otworzył wprawdzie drzwiczki od pieca i okno, lecz potem, nie troszcząc się o los śpiącego, powrócił do siebie i sam zasnął. Dymitr więc, rad nie rad, zajął się ratowaniem pijaka. Przywlókł z sieni ceber z wodą, zmoczył sobie głowę, a następnie zaaplikował okłady na głowę mniemanego kupca, w końcu, ulegając znużeniu, ułożył się na ławie i zwolna zapadł w głęboki sen.
Gdy zbudził się, był już jasny dzień. Kupiec siedział przy stole, na którym stał dymiący samowar i zdążył już opróżnić pół flaszki wódki. Mitia skoczył ku niemu, chcąc wreszcie przedstawić swój interes, ale domyślił się wnet, że przeklęty pijak jest znowu zupełnie nieprzytomny i nie zdolny do prowadzenia jakichkolwiek rokowań. Chłop wytrzeszczył na niego oczy, patrzące przed siebie z najzupełniejszą obojętnością, a nawet, jak się zdawało Miti z obrażającem lekceważeniem. Mimo wszystko, spróbował porozumieć się z nim.
— Słuchajcie! — zaczął. — Jestem Dymitr Ka-