Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

rał się właśnie do wyjścia i Dymitr zatrzymał go w progu.
— Co panu jest? — zawołał, dostrzegłszy krew na jego twarzy.
— Przychodzę po pistolety, — mówił śpiesznie Dymitr, — przynoszę panu pieniądze, dług mój, który z wdzięcznością zwracam. Tylko proszę, dajcie mi prędko moje pistolety, Piotrze Iliczu.
Perchotin wpadał w coraz to większe zdumienie. W rękach Miti ujrzał sporą pakę banknotów, które ten trzymał przed sobą jakby na pokaz. Chłopak posługujący, który otwierał drzwi Dymitrowi, opowiadał potem, że ten, wchodząc do przedpokoju, trzymał w ten sam sposób banknoty, widocznie niósł je tak przez całą ulicę. Nikt przecie nie obchodzi się tak z pieniędzmi. Były to same tęczowe storublówki, a według późniejszych zeznań Perchotina, musiało ich być, sądząc na oko, jakich dwa lub trzy tysiące. Sam Dymitr Fedorowicz był w jakiemś wyjątkowem nienormalnem podnieceniu. Odpowiadał w sposób urywany i zagadkowy i wyglądał na człowieka bardzo czemś rozradowanego.
— Co się panu stało? — zawołał znów Piotr Ilicz, przypatrując się swemu gościowi, — wszędzie krew, czy się pan skaleczył, spójrz pan na siebie. — To mówiąc ujął go za ramiona i postawił przed zwierciadłem.
Mitia, obaczywszy krwawe plamy na twarzy, gniewnie brwi zmarszczył.
— Tego jeszcze brakowało! — mruknął ze złością i szybko przełożył banknoty z prawej, do