Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.

mu wody z dzbanka, przypilnował go, żeby dobrze ręce namydlił. Wogóle zaczynał brać górę nad Dymitrem, który uległ mu bezwiednie.
— Została jeszcze krew za paznokciami, oczyść je pan dokładnie, a teraz umyj pan twarz, zwłaszcza tu, koło ucha. A koszula? czy pan w takiej pojedzie? Także zakrwawiona. — Gdzie się pan właściwie wybiera?
— Prawda, i na koszuli krew — zauważył Mitia.
— Więc ją pan zmień na świeżą.
— To zbyteczne, pod tużurkiem nie będzie widać, zawinę mankiet, wsunę do rękawa. — O tak, widzi pan.
— Ale teraz powiedz pan wreszcie, co się to właściwie stało? Czy się pan znowu z kim pokłócił i poturbował kogoś, jak wtedy, owego kapitana w restauracyi „Stołeczny ogród”.
— E! głupstwo! — żachnął się Dymitr.
— Jakto głupstwo?
— Staruchę jedną potrąciłem na rynku.
— Staruchę?
— Starucha jednego, — krzyknął Dymitr w samo ucho Piotra Ilicza, zupełnie, jakby ten był głuchy.
— Mówże pan, raz do dyabła, starucha, czy staruchę? i wybił pan go, czy zabił?
— Pogodziliśmy się, najpierw potłukliśmy się trochę, ale rozeszliśmy się w najlepszej przyjaźni, przebaczył mi, napewno przebaczył, gdyby był wstał, toby mi nigdy nie darował. Tylko na dyabła mu było zaczynać, słyszy-