Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

cie, Piotrze Iliczu, na dyabła to mu było potrzebne.
— Że też pan ma ochotę z każdym zadzierać, jak wtedy, z owym kapitanem, bić się, albo hulać, ot, co panu w głowie. — Pocóż teraz te trzy tuziny szampana? gdzie się pan z nimi wybiera?
— E! co tam! dawaj pan pistolety, niemam czasu na gadanie, dalibóg, ani chwilki czasu. — Ale gdzież to moje pieniądze? — pytał z przestrachem, szukając po kieszeniach.
— Odłożyłeś je pan sam na stół, oto leżą. — Dziwna rzecz, dziś z rana zostawiłeś pan pistolety swoje za marnych dziesięć rubli, a teraz rzucasz tysiącami. Cóż to? Kopalnie złota odszukałeś?
— A! kopalnie złota! Możebyś pan chciał do tych kopalni należeć, powiedz tylko, a jest tu jedna dama, która ci natychmiast wyliczy trzy tysiące na koszta podróży, tak kocha ona te kopalnie. Mnie dała trzy tysiące, bylem tam pojechał. Znasz pan Chachłakową?
— Z widzenia tylko, więc to ona dała panu te trzy tysiące? tak, odrazu gotówką? — pytał z niedowierzaniem Perchotin.
— Pójdź pan do niej jutro, skoro tylko boski Febus wypłynie na niebiosa w słonecznym swym rydwanie, pójdź pan i spytaj, czy dała mi te pieniądze. Sprawdź pan to na miejscu.
— Nie znam pańskich stosunków z tą panią, jeżeli pan twierdzi, że to ona dała panu trzy tysiące, niemam powodu wątpić. — I cóż, jedzie pan rzeczywiście na Sybir? do tych kopalni. Czy mo-