Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

Wziął istotnie ze stołu arkusz papieru, napisał parę wierszy, złożył papier w czworo i wsunął go do kieszeni kamizelki. Pistolety włożył do pudła, zamknął je na klucz, potem spojrzał na Perchotina i, uśmiechając się w zamyśleniu:
— No! już koniec — chodźmy teraz.
— A dokąd? Czy to pan naprawdę zamierza wpakować sobie kulę w uszy? — pytał z niepokojem Perchotin.
— Głupstwo kula! Ja kocham życie, wiedz o tem, Piotrze Iliczu, niech żyje życie! i złotowłosy Febus, dawca Boskiego światła! Powiedz mi lepiej, Piotrze Iliczu, czy potrafiłbyś ty usunąć się?
— Jakto usunąć się?
— Zostawić wolne przejście drogiej istocie i znienawidzonemu człowiekowi, zostawić wolne przejście i to tak dalece, żeby ten znienawidzony stał się naraz miłym. I powiedzieć im, idźcie swoją drogą, Bóg z wami. A ja...
— A pan?
— Dość tego, chodźmy.
— Na Boga! muszę chyba komuś powiedzieć, żeby was wziął w opiekę. Po co pan właściwie jedziesz do tego Mokroje?
— Kobieta, przyjacielu! kobieta! niechże to wystarczy i dalej w drogę.
— Posłuchajcie mnie, Dymitrze Fedorowiczu, jest w panu jakaś dzikość, a mimo to, serce do pana lgnie, to też niepokój mnie bierze.
— Dzięki, bracie, i za to. Dzikość jest we mnie, mówisz, a tak, dziki ze mnie, zupełnie dziki człowiek, zawsze to powtarzam. Ale oto i Misza, zapomniałem o nim zupełnie.