Wbiegł zdyszany Misza, niosąc paczkę zmienionych pieniędzy i zaraportował, że w sklepie Płotnikowa wszystko zamówił i wszystko zapakują już — rybę, kawior, wino i t. d. Dymitr wziął z rąk chłopca pieniądze, dziesięć rubli wręczył Perchotinowi, a drugą dziesięciorublówkę rzucił chłopcu.
— Nie pozwalam! — krzyknął Perchotin — nie zniosę tego, ażebyś pan w moim domu wyrzucał pieniądze za okno; jutro znów będziesz bez grosza i szukać będziesz kilkurublowej pożyczki. Jakże pan chowasz te pieniądze, wyglądają z bocznej kieszeni, zgubisz je niezawodnie.
— Słuchaj-no, mój drogi, jedź ze mną do Mokroje.
— A ja tam po co?
— Posłuchaj, każę odkorkować butelkę szampana i wypijemy razem. Nigdyśmy jeszcze razem nie pili, co?
— Wybierałem się właśnie do restauracyi „Stołeczny gród”, jeśli pan chce, chodźmy tam razem.
— Tam? nie — wypijemy raczej u Płotnikowa, w gabinecie od tyłu. A chcesz, to ci zadam jedną zagadkę.
— Słucham.
Mitia wyjął z kieszeni kamizelki złożony wczworo arkusik, rozwinął go i oddał Perchotinowi.
„Za życie moje, za całe życie, karę sobie wymierzam.”
Przeczytawszy te słowa, Perchotin zaniepokoił się znów.
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.