Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/86

Ta strona została uwierzytelniona.

siące rubli w towarzystwie Gruszy w Mokroje, i że za powrotem nie miał już ani grosza przy duszy, i goły był, „jak go matka na świat wydała”, jak się wyrażano obrazowo. Opowiadano sobie również ze śmiechem, że w hulance tej brał udział cały tabor cyganów, którzy tam przypadkiem nocowali, że cyganie wyciągnęli od Dymitra niesłychaną ilość pieniędzy i wypili z nim nieskończoną ilość najprzedniejszych win, że częstował on szampańskiem chłopów, baby i dziewki wiejskie i opychał ich cukierkami, kawiorem i strasburskim pasztetem i że za to wszystko nie otrzymał od Gruszy nic, albo bardzo niewiele, co najwyżej pozwoliła mu się pocałować w nóżkę.
Gdy Mitia z Piotrem Iliczem wchodzili do magazynu Płotnikowa, stała już przed progiem dostatnia telega, zaprzężona w dzielną trójkę koni.
Siedzenie wysłane było dywanem, wokoło uprzęży przymocowane były brzękadła i grzechotki, które za każdem poruszeniem łbów końskich dzwoniły srebrnym brzękiem. Na koźle siedział pocztowy woźnica, Andrzej.
— Zkądże tak nagle wziął się tu ten zaprząg? — pytał Piotr Ilicz.
— Zamówiłem go po drodze, idąc do pana, — objaśnił Dymitr — ostatnim razem jeździł tam ze mną Timofiej, ale dziś — fiut! poleciał już przedemną, wioząc pewną zwodnicę, którą pragnę dogonić. Słuchaj-no, Andrzej, nie spóźnimy się jeszcze?
— Tamci przyjadą o godzinę wcześniej, nie więcej, a może i mniej, jak godzinę — odparł