Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

pośpiesznie Andrzej. — Timofiej wiezie panią, nie wasza to jazda, Dymitrze Fedorowiczu, gdzie im do was, nie wytrzymaliby — upewniał z ogniem Andrzej, nie stary, rudy parobczak, w rosyjskiej koszuli i kaftanie, zarzuconym z fantazyą na lewe ramię.
— Pięćdziesiąt rubli dam na wódkę, jeżeli przywieziesz na czas.
— Bądźcie spokojni, Dymitrze Fedorowiczu, tamci przyjadą może na pół godziny przed nami, na małe pół godzinki.
Mitia tymczasem wydawał polecenie w sklepie, ale szło to jakoś niesporo, bezładnie, tak, że Piotr Ilicz uczuł się w obowiązku dopomódz mu.
— Ogółem zapakujcie wszystkiego na czterysta rubli — rozkazał Mitia. — Cztery tuziny szampana, ani butelki mniej.
— Po co pan bierze tyle? po co? Zaczekaj pan, a to co za paczka? Przecież tu niema czterech tuzinów?
Słysząc to, starszy subjekt objaśnił go z najuprzejmiejszym uśmiechem, że paczka ta zawiera tylko pół tuzina butelek szampana, a także trochę zakąsek, serów i cukrów, na pierwszy ząb niejako. Paczkę tę zabiera z sobą Dymitr Karamazow, właściwy zaś transport pojedzie osobno, naładowany na drugi wózek, który przybędzie na miejsce najpóźniej za małą godzinkę.
— Byleście się tylko nie spóźnili — nakazywał Mitia. — Pamiętajcie włożyć dużo karmelków i pomadek, dzieciaki w Mokroje przepadają za karmelkami — dodał z ogniem.