Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

— Brednie, nie kalambury.

— Chwała Najwyższemu na wysokościach,
Chwała Najwyższemu we mnie.

— Wierszyk ten wyrwał mi się z pod serca, jak łza jedna. Miałem go wciąż na myśli wtedy, gdym owego kapitana z restauracyi wyrzucił.
— Zkądże raptem o nim?
— Zkąd? Głupstwo! Wszystko musi mieć swój koniec i w rezultacie wszystko się musi wyrównać.
— To prawda. Ale po co pan bierze pistolety?...
— I pistolety głupstwo — pij pan lepiej, a głowy sobie niczem nie zaprzątaj. Kocham życie, kocham je nad wyraz, aż obrzydliwość bierze. Wypijmy, bracie, toast na cześć życia, na chwałę jego. Zadowolony jestem z siebie — dlaczego? nie wiem. Wiem, żem podły, a przecież cieszę się sam sobą. Chociaż nie, dręczy mnie to, że podły jestem. A z tem wszystkiem, błogosławię Stwórcę i dzieło Jego i cieszę się, żem Jego stworzeniem. Trzeba jednak unicestwić raz podłego robaka, który sobie i innym życie brudzi. Pijmy więc, bracie, na cześć życia, cóż może być w świecie lepszego, droższego, nad życie — nic, nic. Pijmy więc na cześć jego — i na cześć królewny stworzenia.
— I owszem, pijmy na cześć królewny twojej.
Trącili się kieliszkami. Mitia, pomimo podniecenia, smutny był w głębi duszy i troska ta przejawiała się w nim mimowoli.