— Wynoś się pan do dyabła z takiemi uwagami.
— Ale cudze pieniądze, wprost z kieszeni, z sakiewki, co?
— Ukradłem raz matce dziesięć groszy, miałem wtedy lat dziewięć; leżały na stole, wziąłem i schowałem.
— No i cóż?
— A nic, nosiłem trzy dni, potem zrobiło mi się wstyd i oddałem.
— No i cóż?
— Wybili naturalnie. Cóż pan o to pytasz? A sam ukradłeś co kiedy?
— Ukradłem — podchwycił przebiegle Mitia.
— Cóż pan ukradłeś? — pytał ciekawie Perchotin.
— Dziesięć groszy matce, gdy miałem lat dziewięć, po trzech dniach zawstydziłem się i przyznałem. — Rzekłszy to, Mitia wstał.
— Proszę pana, czy nie czas już na nas? — zapytał Andrzej, stając na progu.
— Oczywiście, że czas, jedziemy natychmiast. Słuchajcie jeszcze — wołał, zwracając się do chłopców sklepowych. — Kieliszek wódki dla Andrzeja i kieliszek koniaku, także dla niego. Pudło z pistoletami włożyć mi pod siedzenie. Bywaj pan zdrów, Piotrze Iliczu, a nie wspominaj źle.
— Wraca pan przecie jutro.
— Bez wątpienia.
— A rachuneczek? Czy go pan zaraz zapłaci? — pytał z ukłonem subjekt.
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.