zły, daruj mi teraz, o przebaczenie proszę. A zresztą, jak nie chcesz przebaczyć to obejdzie się. Teraz już wszystko jedno, zupełnie wszystko jedno. No, teraz ruszaj Andrzej, ruszaj żywo!
Andrzej ruszył, dzwonki zabrzęczały.
— Bywaj zdrów, Piotrze Iliczu, tobie ostatnia łza — zawołał jeszcze Dymitr.
— Nie pijany niby, a przecie nie przy zdrowych zmysłach, — pomyślał Piotr Ilicz, w chwili, gdy trójka, uwożąca Dymitra Karamazowa, ginęła mu już z oczu. Z początku chciał zostać jeszcze czas jakiś na miejscu, aby dopilnować ładowania zakupionego przez Mitię towaru, — domyślał się bowiem, że skorzystają z jego nieobecności i włożą mu o wiele mniej, niż mu się należało. Po chwili jednak rozgniewał się sam na siebie za podobną myśl. Splunął i poszedł do restauracyi grać w bilard.
— Sympatyczny chłopak, ale głupi... — mruczał sam do siebie po drodze. Słyszałem coś i ja o tym dawnym oficerze Gruszeńki. No jeżeli przyjechał to trudno. Ach! poco te pistolety? Choć zresztą, cóż mnie to u dyabła obchodzi? Czy ja im swat? czy brat? Burda będzie, to i cóż ztąd — upiją się, potłuką się, a później pogodzą, co mnie do tego. Napisał, że „karę sobie wymierza za całe życie”, ależ nie raz wykrzykiwał to samo po pijanemu i nic z tego nie wynikło. Teraz, co prawda, nie pijany, „pijany duszą”, powiada. Ee! brednie to wszystko! Przecież nie opiekunem jego jestem. Musiał się jednak z kimś dobrze poszturchać. Twarz i ręce we krwi, i chustka
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/93
Ta strona została uwierzytelniona.