Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

łożywszy sobie pistolet do skroni, skończyć już raz z tem wszystkiem, nie doczekawszy świtu. — Ale myśl ta przemknęła mu tylko, jak iskra, a tymczasem trójka leciała, jak wicher, pożerając przestrzeń. W miarę zbliżania się do celu powracała znów myśl o niej, o tej kobiecie, która mu była fatalnem wcieleniem losu i czuł znów jedno tylko, że pragnie zobaczyć ją jeszcze choćby raz tylko jeden, choćby zdaleka. „Ona tam teraz jest z nim — myślał, — muszę przecie zobaczyć co się z nią dzieje” i nigdy dotąd nie budziły się w nim tak tkliwe uczucia, będące dla niego samego niespodzianką.
— I zginę! — zawołał mimowoli, nie panując już nad myślą swoją.
Lecieli tak już prawie godzinę — Mitia milczał, a i Andrzej, mimo, że był chłop rozmowny, nie odzywał się do niego ani słowem, poganiając swą trójkę. Naraz Mitia zawołał z nagłym niepokojem.
— Andrzeju! a co będzie? jeżeli już śpią.
Przyszło mu to nagle do głowy, a dotąd ani pomyślał o tem.
— A pewnie, że musieli się już pokłaść — odparł Andrzej.
Mitia zachmurzył się, zły był. I cóż będzie w samej rzeczy, jeśli on przyjedzie, miotany takiemi uczuciami, a oni tam śpią.
— Ona śpi, a może już... — Niedobry gniew zakipiał mu w sercu.
— Popędzaj, Andrzej! żywo! — Krzyknął, wychodząc prawie z siebie.
— A może się jeszcze nie pokładli, — prze-