— I pocóż ci takie wiadomości?
— Bo to prawda. Oto, naprzykład, wszyscy niby oburzają się, że wasz brat zabił ojca, a przecież wszyscy tak się tem zajmują, jakby się cieszyli, jakby się coś najlepszego stało.
— Jest trochę prawdy w tem, co mówisz, Lizo, tylko, że Dymitr nie jest zabójcą.
— Słuchaj, Alosza! dlaczego ja się ciebie nie wstydzę i wszystko, wszystko ci mogę powiedzieć. Wiesz, że napisałam do brata twego, Iwana, i on był u mnie.
— Powiedz prawdę, Lizo. Więc rzeczywiście pisałaś do niego?
— Ależ tak, chciałam go o jedno zapytać, ale nie śmiałam, on posiedział pięć minut, pożegnał mnie i poszedł.
— Postąpił uczciwie — szepnął Alosza.
— Ale on mną pogardza.
— Lizo, to człowiek chory, tak, jak i ty. On nie pogardza, tylko nikomu nie wierzy. Chociaż nie wierzyć, jest prawie to samo, co pogardzać.
— Słuchaj, Alosza, jabym tak chciała... — tu rzuciła się nagle ku niemu i objęła go rękami. — Ratuj mnie, Alosza, ratuj! Mnie tak źle, tak strasznie źle, ja żyć nie chcę i nienawidzę wszystkich, czy słyszysz? wszystkich, prócz ciebie.
Alosza uspokajał ją, jak mógł, ale pilno mu już było, bo lada chwila mogli mu wzbronić wstępu do więzienia, który zamykano o dziewiątej. Gdy odchodził, Liza wsunęła mu do ręki zapieczętowany liścik.
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.