Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jeśli chcesz rozmawiać ze mną dalej, to przedewszystkiem zmień temat — dodał po namyśle.
— Mam list do ciebie — rzekł nieśmiało Alosza — i wsunął mu do ręki kartkę Lizy. Dochodzili właśnie do latarni i Iwan poznał natychmiast pismo.
— To od tego dyablątka — zauważył, śmiejąc się niedobrym śmiechem i, nie otwierając koperty podarł list na drobne strzępki.
— Szesnastu lat nie doszła, a już się puszcza — rzekł z pogardą.
— Jakto, puszcza się? — zawołał Alosza.
— Wiadomo jak — jak każda rozpustnica.
— Iwanie, co ty mówisz? To dziecko, chore dziecko, przechodzi ciężkie przesilenie. Myślałem, że usłyszę od ciebie coś, co mi pomoże ją ratować.
— Nic odemnie nie usłyszysz, jeżeli ona jest dzieckiem, to ja nie jej piastunką. Nie mów już nic Aleksy, nie zaprzątaj mi głowy takiemi rzeczami. Zapomniałem już o niej.
Milczeli obaj czas jakiś.
— Gotowa modlić się całą noc, żeby wiedzieć, jak się ma jutro zaprezentować w sądzie — odezwał się Iwan.
— Ty mówisz o Katarzynie?
— Tak. Sama jeszcze nie wie, czy odegrać ma rolę zbawczyni Dymitra, czy też zgubić. Z tego powodu modli się teraz, wzywając rady niebios. Ta także chciałaby zrobić ze mnie niańkę, bym ją do snu kołysał.