Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

— Katarzyna Iwanowna kocha cię, bracie — rzekł poważnie Alosza.
— Ale ja na nią nie amator.
— Ona cierpi. Pocóż więc mówisz jej niekiedy słowa, które podtrzymują w niej nadzieję. Przebacz mi, że ci to mówię — dodał nieśmiało.
— Nie mogę zrywać z nią teraz, bo przez zemstę zgubiłaby tego mordercę. Wiedząc zaś, jak mi zależy na jego ocaleniu, oszczędzać go będzie. Tu wszystko jest kłamstwem. Kłamstwo na kłamstwie, mówię ci.
Wyraz „morderca”, którego Iwan użył o Miti, dotknął boleśnie Aloszę.
— Czemże Katarzyna zgubić może naszego brata — pytał, zastanawiając się nad słowami Iwana — jaki ma dowód przeciw niemu?
— Ma w ręku dowód niezbity i przekonywający, z całą pewnością, że Dymitr jest ojcobójcą.
— To być nie może! — zaprzeczył żywo Alosza.
— Jakto nie może? Sam przecie czytałem.
— Taki dokument nie może istnieć, bo Dymitr nie jest zabójcą. On nie zabił ojca, stanowczo nie on.
Iwan Fedorowicz zatrzymał się nagle.
— Któż zatem jest mordercą według was? — spytał z mrożącym chłodem, a w tonie jego czuć było jakby obrażoną dumę.
— Ty sam wiesz kto — odrzekł cicho i dobitnie Alosza.
— Co? Znowu ta bajka o zidyociałym epileptyku, Smerdiakowie.