Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kogo? Czy Mitię? — pytał, nierozumiejąc Alosza.
— Nie, daj mi pokój z tamtym. Jakeś ty się mógł dowiedzieć, że „on” przychodzi.
— Jaki on? Nie wiem o kim mówisz, bracie — wyjąkał przestraszony Alosza.
— Nie, ty musisz wiedzieć. Inaczej, skądżebyś mógł?...
Naraz jakby się opamiętał, zamilkł na chwilę. Na ustach jego ukazał się dziwny uśmiech.
— Bracie — mówił dalej Alosza — powiedziałem ci to, bo wiem, że słowom moim uwierzysz, i to na życie, na całe życie. I sam Bóg posłał mnie i kazał mi powiedzieć ci: „nie ty” choćbyś miał mnie od tego czasu znienawidzić..
Ale Iwan zdążył już całkiem nad sobą zapanować.
— Aleksy Fedorowiczu — przemówił z chłodnym uśmiechem. — Nienawidzę proroków i epileptyków, a zwłaszcza improwizowanych wysłańców niebieskich, musisz chyba o tem wiedzieć. Od tej chwili wszystko między nami zerwane i to, jak się zdaje, na zawsze. Radziłbym ci też, abyś mnie nie nachodził w mojem mieszkaniu, a zwłaszcza dziś, dziś, nie waż się przychodzić, słyszysz?
Odwrócił się i oddalił się pewnym krokiem, nie odwracając się.
— Bracie! — krzyknął za nim Alosza. — Jeśli ci się dzisiaj coś przytrafi, pomyśl o mnie, proszę cię, pomyśl.
Ale Iwan nic nie odpowiedział. Alosza stał jeszcze czas jakiś pod latarnią, na zbiegu dwóch