Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy panu jeszcze nie dokuczyło grać taką komedyę? Siedzimy tu przecież we cztery oczy i możemy sobie prawdę powiedzieć. Pan jest główny zabójca, pan obmyślił, przygotował, a ja tylko spełniłem.
— Spełniłeś! jakto, więc tyś zabił? — wyjąkał Iwan, stygnąc prawie. Miał uczucie jakby mu się coś rozpadło w mózgu, i zadrżał cały chłodnym jakimś dreszczem. Smerdiakow szczerze się zdziwił strachem Iwana, był dotąd pewien, że tamten udaje tylko, aby na niego całą winę zwalić.
— Więc pan naprawdę nie wiedział? — pytał z niedowierzaniem.
Iwan patrzył na niego zmartwiałą źrenicą.
— Słuchaj! — rzekł zcicha. — Boję się ciebie, boś ty może nie człowiek, a sen lub zmora.
— Niema tu żadnej zmory, prócz nas dwóch, a i kogoś jeszcze trzeciego, który znajduje się tu z pewnością w tej chwili.
— Któż to? kto? — pytał Iwan nieprzytomnie, oglądając się na wszystkie kąty izby.
— To Bóg, którego oko patrzy tu na nas teraz. Tylko go pan próżno nie szukaj, bo go nie obaczysz.
— Tyś skłamał — zawołał nagle Iwan. — Nie zabiłeś, a tylko mówisz tak umyślnie, aby mnie draźnić.
— Poczekaj pan — rzekł Smerdiakow i wysunął naprzód lewą nogę i zaczął powoli odwijać nogawicę spodni. Okazało się, że ma na nodze długą, białą pończochę, bardzo przylegającą; odpiął