Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

— Do dyabła! Tfu! panowie. Nie można mówić z wami uczciwie — zawołał Mitia, do najwyższego stopnia rozdraźniony.
Poczerwieniał z gniewu i krzyknął z zapamiętaniem w głosie, zwracając się do pisarza:
— No! więc pisz pan, zapisz prędzej, żem porwał tłuczek, aby zabić ojca mego, Fedora Pawłowicza, uderzeniem w głowę. Kontenci jesteście teraz, panowie? — pytał, patrząc wyzywająco na sędziego i prokuratora.
— Rozumiemy doskonale, że wyznanie to wypowiedziałeś pan w gniewie na nas, obrażony naszemi pytaniami, które się panu wydają drobiazgowemi i zbytecznemi, a które istotnie są ważne i konieczne — odparł sucho prokurator.
— Ależ zmiłujcie się, panowie. Wziąłem ten tłuczek, czyż wiem dlaczego? Któż może wiedzieć, dlaczego się w takich wypadkach bierze coś w rękę. Zostawmy już to w spokoju, inaczej, przysięgam, że słowa więcej nie odpowiem.
Oparł się łokciami na stole i zakrywszy twarz dłońmi, usiłował przemódz w sobie uczucie gniewu. W rzeczywistości chciało mu się ogromnie zamilknąć i nie wyrzec już ani słowa, choćby go na śmierć prowadzono.
— Widzicie, panowie, — przemówił wreszcie, — słuchając was, przypomina mi się sen jeden, który miałem nieraz. Śni mi się, że goni mnie ktoś, kogo się strasznie lękam, i pragnę ukryć się przed nim. Chowam się więc za drzwi, za szafę, a on szuka mnie, mimo, że wie bardzo