dobrze, gdzie jestem ukryty, ale udaje, że nie wie, aby udręczać mnie dłużej i nasycić się lękiem moim.
Otóż to, co wy teraz ze mną robicie, podobne jest zupełnie do tego snu.
— To pan miewa takie sny? — zauważył prokurator.
— A miewam! Każ pan prędko zapisać, że miewam takie sny.
— Zapisywać nie każę, ale w każdym razie ciekawe są te pańskie sny.
— No! a teraz, jak widzicie, panowie, nie sen to już, a rzeczywistość, najrealniejsza w świecie rzeczywistość.
Jestem wilk, a wy, jak myśliwi, tropicie mnie i osadzacie.
— Porównanie zupełnie nietrafne — odparł sędzia, niezwykle miękko.
— Oszem, bardzo, bardzo trafne — zawołał Mitia, w którym gniew zaczynał wzbierać nanowo. — Możecie nie wierzyć zwykłemu przestępcy, czy tam podsądnemu, ale człowiekowi szlachetnemu, w całem, najszerszem znaczeniu tego słowa (krzyczę to śmiało), szlachetnemu, przynajmniej duchowymi porywami swojemi, nie macie prawa nie wierzyć.
No! ale „zamilcz, o serce i ucz się cierpieć w milczeniu.” — Cóż, czy mam mówić dalej?
— Ależ, oczywiście, prosimy.
I Mitia opowiadał dalej z wszystkimi szczegółami, starając się nie ominąć żadnego najdrobniejszego faktu.
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.