Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy doszedł do miejsca, jak stał pod oknem ojca i starał się dowiedzieć, czy tam jest Grusza, zauważył, że sędzia i prokurator patrzą na niego jakby obojętnie, nie zadając mu żadnych pytań. „Rozgniewali się, czy co?” — pomyślał i nie mógł nic odgadnąć z wyrazu ich twarzy. Opowiedział, jak wyjął z kieszeni tłuczek, a wtedy zatrzymał się nagle.
Patrzył przed siebie na ścianę, ale czuł, jak obaj sędziowie wpili się w niego wzrokiem.
— I zabiłem! chwyciłem broń i roztrzaskałem mu czerep w ciemności, wszakże tak według panów? — syknął Dymitr, błyskając gniewnie oczyma, a cała wściekłość, powściągana dotąd i tłumiona, wybuchła w nim znów z całą siłą.
— Według nas? No, a według pana, jak się to miało odbyć? — pytał prokurator.
Mitia spuścił oczy i milczał długo.
— Według mnie, panowie, według mnie oto co się stało. Czy łzy matki mojej wymodliły mi łaskę u Boga, czy Duch święty musnął mnie skrzydłem swojem, dość, że szatan został pokonany i odskoczyłem od okna. Ojciec, który wtedy dopiero mnie zauważył, przestraszył się i cofnął się w głąb pokoju, doskonale to pamiętam, ja zaś pobiegłem do parkanu, ogradzającego ogród. Tam to doścignął mnie Grigor, kiedy już siedziałem na płocie.
W tej chwili dopiero Mitia podniósł oczy i spojrzał na swoich słuchaczy. Obaczył ich twarze, zwrócone na niego z doskonale obojętnym wyrazem.