Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przynosi szkodę mnie samemu — podchwycił Mitia. — Wiem o tem, panowie, słyszałem już tyle razy, i tam dalej i tam dalej. Rozumiem, że to punkt niezmiernie ważny, a przecież nie powiem.
— To już pańska rzecz — zauważył cokolwiek nerwowo sędzia śledczy.
— Żart na stronę — mówił dalej Mitia, patrząc im prosto w oczy. — Byłem z początku tyle naiwny, że proponowałem wam wzajemne zaufanie. Mowy być nie może o tem teraz, bo musieliśmy się w każdym razie natknąć na ten punkt, który jest nieprzebytą zaporą. Wiem przecież, że nie uwierzycie mi na słowo.
Zamilkł, pochmurny.
— A czy nie mógłby pan, nie naruszając niczem swojej tajemnicy, wyjaśnić nam choćby tylko powierzchownie motywy, które zamykają panu usta w punkcie, jak sam pan przyznałeś, tak niezmiernie ważnym?
Mitia uśmiechnął się niejasno.
— Jestem o wiele lepszy, niż panowie myślicie i dam wam na to odpowiedź. Milczę i nie mogę słowa powiedzieć o tych pieniądzach, a to dlatego, że tu dopiero zaczyna się hańba moja, hańba stokroć gorsza, niż morderstwo i grabież. Oto, dlaczego mówić nie mogę, ze wstydu jedynie. Czy zapiszecie to, panowie?
— Zapiszemy — szepnął sędzia.
— Właściwie nie wypadałoby wam tego zapisywać. Powiedziałem to wam jedynie z dobroci, że tak powiem z łaski, pokazałem wam szmat mojej duszy. A wy zaraz w garść i do kieszeni —