Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.

zauważył pogardliwie Mitia. — Piszcie zresztą, co chcecie, nie boję się was, i nie jesteście w stanie upokorzyć mnie.
Odmowa Dymitra była tak stanowcza, że sędzia przestał nalegać, prokurator tylko miał jeszcze nadzieję i rzucał dalsze pytania.
— Niech pan określi nam przynajmniej, jak wysoka była kwota, którą pan trzymał w ręku, wchodząc do Perchotina?
— Nie powiem i tego.
— W takim razie zechciej pan złożyć w nasze ręce całą gotówkę, którą masz przy sobie.
— Pieniądze? Ale naturalnie, rozumiem, że to niezbędne. Macie tu, panowie, wszystko.
Mówiąc to, powyjmował pieniądze z rozmaitych kieszeni i wysypał je na stół, aż do ostatniej miedzianej kopiejki.
Zliczono je szybko i okazało się, że jest ich osiemset sześćdziesiąt rubli i trzydzieści kopiejek. Doliczono wszystkie wydatki, jakie poniósł Mitia dnia tego, wynosiło to razem półtora tysiąca rubli.
— Wszyscy jednak utrzymują, że miał ich pan daleko więcej — zagadnął prokurator.
— Cóż ztąd?
— I pan także utrzymywał to samo.
— Być może.
— Przesłuchamy jeszcze świadków w tej sprawie. A o pieniądze może pan być zupełnie spokojny. Złożone zostaną gdzie należy i zwrócone panu będą po ukończeniu sprawy, jeżeli, oczywiście, pokaże się, że masz pan do nich prawo.