Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

nad pańskiem nieszczęściem — upewniał go sędzia, Mikołaj Perfonowicz.
— Pluję na niego i na ubolewanie! No! a teraz co mam robić?
Przeprowadzono go znów do gościnnej izby, w której odbywało się poprzednie badanie. Mitia zły był i chmurny i starał się nie patrzyć na nikogo. Czuł się upokorzony tem cudzem ubraniem, nawet w obec chłopów i Tryfona Borysicza. Twarz tego ostatniego mignęła mu na chwilę we drzwiach i znikła natychmiast. Mitia usiadł na dawnem miejscu, w najgorszem usposobieniu.
— No, teraz, każecie mnie zapewne wysiec rózgami, nic już wam innego nie pozostaje, — zgrzytnął, zwracając się do prokuratora. Na sędziego nie chciał już zupełnie patrzyć i obracał się do niego bokiem. „Podlec”! myślał o nim. Umyślnie tak wywracał moje skarpetki, żeby wszyscy widzieli jakie są brudne”.
— Zajmiemy się teraz przesłuchaniem świadków, — rzekł sędzia.
— Oczywiście, — potwierdził prokurator, głęboko zamyślony.
— Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, aby panu ułatwić usprawiedliwienie, ale pańska stanowcza odmowa w sprawie wyjaśnienia nam pochodzenia owych pieniędzy, uniemożliwia to zupełnie.
— Co to za kamień w tym pierścieniu? — spytał Mitia, jakby wychodząc z zadumy i wskazał na jeden z trzech wielkich pierścieni, zdobiących prawą rękę sędziego.