— Panowie, — rzekł z przejęciem. — Te pieniądze, jeśli mam wyznać prawdę, były moje.
Twarze prokuratora i sędziego przeciągnęły się, spodziewali się obaj zupełnie czego innego.
— Jak to pańskie? — próbował zaprzeczyć sędzia, — skoro tego dnia jeszcze o piątej po południu, według własnego pańskiego zeznania...
— Ee! Zostawcie już raz, do dyabła, waszą piątą godzinę i moje zeznania. Te pieniądze były moje, t. j. ukradzione dawniej przeze mnie, i miałem je wciąż przy sobie.
— Skądże je pan wziął?
— Z woreczka, który nosiłem na szyi, były tam zaszyte i nosiłem je tak z wielkim wstydem i hańbą swoją.
— Od kogoś pan je sobie przywłaszczył?
— Chciałeś pan powiedzieć komu je ukradłem? Nazywaj pan, proszę, rzeczy po imieniu. Sam wiem, że ukradłem, po waszemu przywłaszczyłem je sobie, po mojemu jednak ukradłem. A zwłaszcza wczoraj wieczór. Wczoraj wieczór to już je zupełnie ukradłem. Było ich tam półtora tysiąca.
— Wczoraj wieczór? Przecież pan mówiłeś przed chwilą, że nosiłeś je już cały miesiąc przy sobie.
— To też nie ojcu, bądźcie spokojni, nie ojcu ukradłem je, a jej. Nie przerywajcie mi, proszę, bo mi i tak ciężko mówić o tem. Przed miesiącem wezwała mnie do siebie Katarzyna Iwanówna Wierzchowcew, dawna moja narzeczona. Znacie ją?
— A jakże, oczywiście.
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.